Piątek, piąteczek, piątunio … tak się cieszyłam, że już dawno nie chorowałam i co? Drugi tydzień … a pogoda taka ładna. Macie jakieś fajne plany na ten weekend? U mnie pewnie cały upłynie z RuPaul’s Drag Race.
Mizon – Vita Lemon – Maseczka
Kupując byłam strasznie ciekawa co to, potem doczytałam i jakoś zaginęła w zapasach. Ale jak już zrobiłam porządki i trzeba było zużyć ze względu na upływający termin, w końcu się zmusiłam. I niestety mój wstępny opór był słuszny. Co za dziwny produkt, niemal projekt naukowy. Wsypać do miseczki proszek z pierwszej saszetki, dodać ciepłej wody, mieszać, aż się rozpuści. A potem dodać drugą, radzę powoli i stopniowo, bo ja wsypałam wszystko i cieszę się, że miałam ją w zlewie. Buzowała mocniej, niż soda, a piana podniosła się dużo ponad poziom miseczki. Całość, chyba z 5 minut mi zajęła. Świetna rozrywka dla dziecka, więc warto to wykorzystać. Ciut mi się wylało na rękę, dotknęłam twarzy … pali. Już miałam się wycofać, ale zamoczyłam w niej skompresowaną maskę. Słabo wchłonęła płyn, który miał konsystencję tabletki witaminowej rozpuszczonej w odrobinie wody tylko. Na szczęście po nałożeniu na twarz źle nie było, nic złego się nie działo. Po 10 minutach zmyłam, bo jednak cykora miałam. Skóra była gładka, nawilżona, rozjaśniona, bez tłustej warstewki. Całkiem, całkiem, ale nie kupię ponownie. Nie pachnie cytryną.

Kneipp – Naturkind – Seerauber Schaumbad
Zielony, glutowaty żel do kąpieli. Barwi wodę, delikatnie pachnie. Nie uczula, nie podrażnia, nie barwi wanny, uprzyjemnia moczenie się. Dostałam go od Kaśki z bloga
Sklerotyczka.
Desert Essence – Island Mango Conditioner
Uwielbiam ten zapach, a moje włosy uwielbiają jej działanie. Nie obciąża, a odżywia i wygładza, za każdym razem jest efekt wow. Choć na recenzję musi jeszcze poczekać, bo miałam jej odlewkę, a teraz zużyłam resztkę opakowania, które moja mama przytuliła. Jednak mama dostała nowe, a i ja mam 2 czekające na swoją kolej opakowania. Choć wątpię, żeby coś tu miało się negatywnego wydarzyć i raczej recenzja będzie mega pozytywna, jak nie u mnie.
Seyo Kids – Żel kolorowy do kąpieli
Dostałam go od Kaśki z bloga Sklerotyczka. Jakoś sama nie mogę się przekonać do tych kolorowych dodatków do kąpieli. Ale dla 4 latka zdecydowanie uprzyjemniają kąpiele. Tworzy swoje mikstury. Choć nigdy nie chciał korzystać z gąbeczki, którą można by malować po wannie. Nie uczulił, nie podrażnił, nie przesuszył, nie mam na co narzekać.
Allergoff – Barierowa oliwka do kąpieli leczniczych
Nie mamy wielkich potrzeb, jeśli chodzi o tego typu produkty. Choć lubię mieć coś co może nas wspomóc w okresie chorobowym i po nim, kiedy to zawsze skóra obrywa. Tego gagatka dostałam na
spotkaniu blogerek w Gdyni w zeszłym roku, ale zaczęłam używać dopiero pod koniec roku, ogrzewanie w domu, niskie temperatury na zewnątrz, przeziębienia. I nagle łatwiej było po nią sięgać. Fajna, lekka, nie natłuszcza przesadnie, a jednak zostawia delikatną warstewkę. Świetna opcja dla kogoś takiego jak ja, kto za mazidłami do ciała nie przepada, ale też łatwiej ogarnąć przesuszoną skórę z nią, wieloetapowo. Za każdym razem byłam z niej zadowolona. Nie uczula, nie podrażnia, nie zapycha. Używała go cała rodzinka, razem z moim 4 latkiem, nie wydarzyło się nic co by mnie zaniepokoiło. Chętnie jeszcze do niej wrócę.
Vianek – Enzymatyczny żel myjący do twarzy
Żele do mycia twarzy to nie są produkty, którymi zazwyczaj się zachwycam. Ale czasami zdarza się taki gagatek, który pasuje mi bardziej, niż inne. Ten pachnie słodko, delikatnie cukierkowo. Jest dosyć rzadki, daje się łatwo rozprowadzić, czasami nakładam go na suchą skórę, wtedy daje się w nią niemal wmasować. Na całą twarz wystarczy jedna pompka, więc jest całkiem wydajny. Ładnie oczyszcza twarz, weźcie jednak pod uwagę, że zawsze przed żelem używam micela. Delikatnie się pieni, łatwo daje się zmyć, nie trzeba wylewać niesamowitych ilości wody. Skóra po umyciu nim twarzy, nie jest mocno ściągnięta, ani rozdrażniona, nie domaga się toniku i kolejnych kroków pielęgnacji. Czyli zupełnie przyjemny żel, ale ostatnio coraz więcej takich. To co go wyróżnia to fakt, że skóra jest po nim rzeczywiście gładsza. Oczywiście nie mam tu na myśli tego co da nam peeling, czy też kwas. Ale po każdym użyciu jest odrobinę gładsza. Mimo wielu eksperymentów z kolorówką i pielęgnacją, mniej nieprzyjaciół mnie atakuje, a nie jest to efektem jakichś moich dodatkowych działań. A biorąc pod uwagę, że dzieje się to bez szkody dla mojej mocno jednak reaktywnej skóry, jest na ogromny plus. Obietnice producenta zostały spełnione. Trafił do ulubieńców i zdecydowanie zasługuje na powrót.

Bandi – Duo-Emulsja – Emulsja nawilżająca
Lubię ich produkty, więc nie wiem, czemu nie mogłam się zmotywować do ich zużycia. Ich bo były 2 w zestawie, jeden nawilżający, drugi normalizujący. Miałam je niemal od kiedy się pojawiły, nie używane, dopiero upływający termin mnie zmotywował. Jednak nie na tyle, żeby udało mi się ten normalizujący zużyć, moja skóra ma w tym momencie inne potrzeby. Za to ten był cudny, super lekki, nakładałam go na twarz i pod oczy. Nie uczulał, nie podrażniał, nie zapychał. Fajnie dogadywał się z kolorówką, ale używałam go też wieczorem, choć zazwyczaj po toniku przed czymś cięższym. Wydaje mi się, że już nie można go kupić. Ale fajnym lekkim, nawilżającym mazidłem był.
Mohani – Hydrolat z drzewa sandałowego
Dostałam go od Mariki z bloga
LeBleuet. Ciut się obawiałam, że zapach mnie zabije, ale był zupełnie przyjemny, może nie najlepszy, jaki czułam, ale zdecydowanie nie leżał po tej stronie, która by mi utrudniała jego używanie. Atomizer był cudowny, prawdziwa mgiełka, na początku wręcz uznawałam to za wadę, bo prawie go nie czułam. Ale szybko mi to marudzenie przeszło. Świetnie spisał się jako tonik, może łagodzenie nie było absolutne, ale moją skórę łatwo rozdrażnić. Rzeczywiście coś jest w tym, że jest do skóry dojrzałej. Nie uczula, nie podrażnia, nie ściąga, lekko ujędrnia/napina. Skóra zawsze była po nim idealnie przygotowana pod kolejne kroki, ale nawet jak z jakiegoś powodu je pominęłam, tragedii nie było. Fajny hydrolat do którego będę wracać.
Biały Jeleń – Maska do twarzy
Mega gęsty, biały krem. Zapach nie zwracał jakoś szczególnie mojej uwagi, ale był po tej przyjemnej stronie. Tylko raz użyłam jako maskę, był ok, ale szkoda mi było używać jej na chwilę i zmywać. Tak więc większość opakowania zużyłam grubszą warstwą, jako maskę całonocną, tudzież krem na noc. Zarówno na serum, jak i samodzielnie. Pod oczy również ją nakładałam, choć zazwyczaj przykrywałam nią serum lub krem pod oczy. Nie uczula, nie podrażnia, nie zapycha. Brak efektu wow. Ale dobrze spisywała się jako zastępstwo kremu na noc. Otula, więc skóra rano nie jest rozdrażniona. Czuć nawilżenie, czuć i widać ujędrnienie. Skóra rano zawsze była komfortowa i mało problematyczna w ciągu dnia. Na tyle fajna była, że mogłabym znowu do niej wrócić.
Nacomi – Olej rokitnikowy
Strasznie byłam ciekawa jego działania, jednak trudno mi się na jego temat wypowiadać, bo mało regularnie po niego sięgałam. A to przez ten intensywnie pomarańczowy kolor, który nie tylko na poszewce zostaje, ale i na samej poduszce. Jasne może nakładam go za dużo, ale zawsze staram się nałożyć go wcześniej, dać mu czas na dogadanie się ze skóra twarzy i dopiero nakładam na niego krem. Więc zużyłam go jako jeden z wielu do wcierki do skóry głowy w połączeniu z żelem aloesowym. W niewielkiej ilości w mieszance daje radę, ale znowu ciężko tu o jakieś szczególne wnioski co do jego działania. Choć ani razu nie zauważyłam, żeby robił mi krzywdę.
Aube – Wygładzające serum pod oczy
Fajnie nawilża, lekko odżywia, zmiękcza i wygładza. Jednak to wszystko jest raczej działaniem doraźnym, póki krem jest na skórze, bo niestety nie mogę powiedzieć, żebym zauważyła, jakieś szczególne jego długofalowe działanie. Co jednak nadal jest dla mnie na plus, bo chroni moją skórę przed kolorówką przez cały dzień, chyba, że zrobię bardzo mocną tapetę. Dobry krem na dzień, do którego mogłabym znowu kiedyś wrócić, w tej niższej cenie, bo ceny wyjściowej nie jest wart.